Stalogłowi wojownicy. Steelhead'y w Kolumbii Brytyjskiej

9 kwiecień 2011

“Kanada pachnąca żywicą”. Tą powieścią Arkady Fiedler rozpalił wyobraźnie wielu pokoleniom globtroterów. Jednak nie tylko zapach żywicy ciągnął nas do Kanady. Ryba, której waleczność obrosła mitami od dawna rozbudzała marzenia. Wędrowna forma pstrąga tęczowego - steelhead Oncorhynchus mykiss (Dawniej systematyzowany jako Salmo gairdneri. Badania DNA udowodniły, iż nie ma on za wiele wspólnego z rodziną salmo, za to jest bliskim krewnym łososi pacyficznych)

Naturalny zasięg występowania pstrąga tęczowego (podkreślam przy tym naturalny) obejmuje zlewisko Pacyfiku, tzn.  zachodnią część Ameryki Północnej - na północy od rzeki Kuskokwin na Alasce aż po dorzecze Del Presidio w Meksyku.  W Azji zasiedla wody zachodniej i wschodniej Kamczatki oraz zlewni Morza Ochockiego.

Niektórzy, bardzo nieliczni mieli szansę zmierzyć się z nim w naszych, pomorskich rzekach. Na szczęśliwy traf losu nie mieliśmy czasu czekać. Zamiast liczyć na spotkanie z wyklętym z pod prawa banitą tzn. hodowlanym uciekinierem postanowiliśmy poszukać go w jego naturalnym środowisku.

W pogoni za królem zlewni Oceanu Atlantyckiego, łososiem atlantyckim salmo salar wielokrotnie odwiedzaliśmy Rosję, jednak wędrownej formy pstrąga tęczowego postanowiliśmy szukać w Kanadzie. Chociaż steelhedy  występują również w rosyjskich rzekach uchodzących do Pacyfiku to są tam wpisane do czerwonej księgi a co za tym idzie gatunek podlega ścisłej ochronie, jego łowienie jest zabronione. Inaczej rzecz wygląda w Kolumbii Brytyjskiej (zachodnie wybrzeże Kanady). Tam też ryby te podlegają ochronie, niemniej łowienie ich na wędkę jest legalne (oczywiście po wykupieniu odpowiednich pozwoleń). Wszystkie złowione ryby muszą być niezwłocznie, po złowieniu wypuszczone, nawet te, które po trudach holu nie mają szans na przeżycie.

Rafał, aktywny uczestnik światowych for internetowych, szczególnie tych skupiających fanów dwuręcznych wędek muchowych, miał wielu wirtualnych znajomych na zachodniej półkuli. Było od kogo zasięgnąć języka. Zresztą my też stanowiliśmy atrakcyjne źródło informacji na temat łososi we wschodniej części świata. Szybko doszło do niewirtualnej wymiany i wspólnej polsko - kanadyjskiej wyprawy na łososie do Rosji. Po kilku miesiącach lecieliśmy z rewizytą do Smithers, małego, sennego miasteczka w Kolumbii Brytyjskiej.

Podziwiając przez okno w samolocie, zatykające dech w piersiach krajobrazy zachodniej Kanady, przysłuchiwałem się rozmowom współpasażerów. Może to nie ładnie podsłuchiwać, jednak trudno się oprzeć gdy dookoła rozmawiają o  mrożących krew w żyłach holach. Przy czym każdy z rozmówców stara się przekonać współtowarzyszy, że to właśnie on miał najtrudniej, że inni będąc na jego miejscu, pewnie by sobie nie poradzili.  Na tapetę wchodziły wszystkie wchodzące  z oceanu gatunki w kolejności chronologicznej. Najpierw wczesnowiosenne steelhedy, potem wiosenne czawycze (zwane tu Springer’ami), potem kety i kiżucze i znów jesienne steelhedy. Ekscytacjom nie było końca. Z tonu rozmów trudno było wyciągnąć wnioski, który z gatunków najwyżej cenią. Oni chyba, po prostu kochali wędkarstwo. Miało się okazać, że tak jak wszyscy na zachodnim wybrzeżu Kanady.

Przez Kolumbię Brytyjską płyną dwie potężne rzeki.  Wraz z systemem dopływów stanowią istny wędkarski raj. Większa z nich Frazer, w Polsce znana przede wszystkim z imponującej populacji jesiotrów. Drugą jest Skeena, jej długość to 570 km a razem z dopływami tworzy kilka tysięcy kilometrów rzek i strumieni.

Wiedzieliśmy, że do Skeena'y wpłyneło 250 tysięcy steelhead'ów. Jednak w tej masie wody 250 tys. ryb nie musiało być wcale łatwe do odnalezienia. 250 tys. to najlepszy wynik od lat, zwykle na tarło wchodzi około 70 tys sztuk mniej. Ich ilość zależy od sukcesu tarła z poprzednich lat. Zależy również od aktywności miejscowych Indian, których zgodnie z umową zawartą z rządem Kanady jeszcze w XIX stuleciu nie obowiązują limity i zakazy. Na tzw. własny użytek mogą pozyskać tyle mięsa, ile chcą. Gdyby nie to, anachroniczne obecnie prawo, nie trzeba by prowadzić dodatkowych zarybień.   

Pierwszego dnia przyjaciel zabiera nas nad wodospad by sprawdzić czy ryba „idzie” Podobny widok widziałem tylko w telewizji, tym razem było mi dane zobaczyć na żywo, jak steelheady oraz kiżucze (Oncorhynchus kisutch - jeden z gatunków pacyficznego łososia) pokonują przeszkodę wodną. Statystycznie udawała się co trzecia próba, większość nie doskakiwała nad i spadała z powrotem. Najbardziej niesamowite było to, że przed każdą próbą wystawiały głowę z wody, być może by oszacować wysokość jaką będą musiały pokonać.

Widok ten dodał nam wiele otuchy, bo nic tak nie dopinguje wędkarza do wzmożonej aktywności jak świadomość, że ryba jest w rzece. A wiara w sukces miała być potrzebna, prognozy pogody nie były optymistyczne. Ciągłe deszcze a nawet śnieg miały nam towarzyszyć do końca pobytu. Wiązało się to z wysoką i mętną wodą co zapowiadało ciężką muchową orkę.   

Mimo, że Kanada to zindustrializowany kraj, nie wystarczy samochód by łowić w systemie Skeena’y.  Do rzek bardzo trudno dojechać, albo nie ma dróg albo teren wzdłuż brzegu jest prywatny, często stanowi część indiańskich rezerwatów. Niezbędna jest łódź i to nie byle jaka. Powinna być aluminiowa, płaskodenna a jej napęd powinien stanowić silnik strumieniowy. Wszystko po to by bezpiecznie i szybko poruszać się po wartkiej wodzie, najeżonej podwodnymi skałami.

Po niemałych kłopotach udało nam się znaleźć miejsce, w którym nie naruszając prywatnej bądź plemiennej własności (co nie było łatwe nawet dla miejscowego), zwodowaliśmy łódź.  Przez pierwsze 15 minut oswajaliśmy się z prędkością, z którą pokonywaliśmy kolejne zakręty rzeki. Nikt przyzwyczajony nawet do bardzo szybkiego pływania nie zaryzykował by takiej brawury. Jednak na Skeena’e to był standard, znajomość rzeki, specjalna konstrukcja łodzi i napędu umożliwiała w kilka minut zmieniać miejscówki oddalone od siebie o wiele kilometrów. Tak, miejscówki, w których zatrzymują się ryby są znacznie od siebie oddalone. Łowienie polega na pływaniu z doświadczonym przewodnikiem od jednej do drugiej, bez tracenia czasu na obławianie pustej wody.

Pierwszy dzień dla mnie był fatalny. Źle dobrana linka do wielkich much typu intruder, wykonanych z piór południowoamerykańskiego strusia nandu (materiału drogiego, niemal niemożliwego do dostania, niemniej wedle najnowszej steelheadowej mody, jedynego słusznego) nie pozwalała na skuteczne, dalekie rzuty.

Pierwsza bierze Jaap’owi (kanadyjskiemu przyjacielowi). Mimo, że nie był to okaz, dziwił mnie nieproporcjonalny do wielkości czterokilowej ryby, długi hol. Usłyszałem komentarz: „to nie atlantycki…”

Rafał obronił polski honor, łowiąc jeszcze dwa steelheady w tym jednego okazałego samca, powyżej 90 cm. A wieczorem była kanadyjska whisky i dolly varden z ogniska.

Wyjący wiatr i grad dudniący o namiot to w tych stronach w październiku naturalny budzik. Mimo warunków Jaap wypędził nas o świcie z namiotu, ponieważ to najlepsza pora na steelheda. Jakże byłem mu wdzięczny, już po kilku rzutach poczułem potężne szarpnięcie i usłyszałem dobrze znajomy terkot kołowrotka. A później był długi, pełen zwrotów akcji, wyczerpujący i dla ryby i dla mnie hol. Wiele razy, gdy już „witałem się z gąską”, stalogłowy z prędkością i siłą rozpędzonego pociągu wracał na środek rzeki. Ciekawy, czy walczyłby z równą determinacją, będąc świadomy, prawa, gwarantującego ich powrót do wody?

Zdobyczą była okazała samica, nie zmierzona przy foto zamieszaniu. Dziś żałuję, oceniam, że mógła być moim największą na tej wyprawie. Następne złowione ryby podlegały sportowej klasyfikacji, moja najdłuższa miała 93 cm, takie poniżej 80 cm trafiały się rzadko.

Po pierwszym sukcesie, w krótkim czasie, z tego samego miejsca wyciągam kolejnego. Naszą wspólną radość Rafał skomentował: „w zasadzie możemy już wracać”. I rzeczywiście, trzeba było opuścić Skeena’ę. Ciągły deszcz uwolnił pokłady błota, które spłynęły z gór czyniąc wędkarstwo niemożliwym.

Zmianę rzeki połączyliśmy z wizytą w sklepie wędkarskim, gdzie oczywiście z pomocą przyjaciela, przerobiliśmy nasze zestawy. Dotychczas używane i niezastąpione przy połowie łososi atlantyckich linki do under head’u wymieniliśmy na linki skagit’owe dojące dużo większe możliwości w komplecie z szybko tonącymi tip’ami oraz dużymi, kilkunastocentymetrowymi muchami.

Kolejne dni spędzamy na mniejszej, niemniej równie legendarnej i przepięknej Bulkley River (dopływ Skeena’y). Też jest nie łatwo, leje bez ustanku, no cóż ale z pogodą się nie negocjuje.

Rafał przerobiwszy zestaw, skutecznością dorównywał Jaap’owi. Od wielu lat przy użyciu dwuręcznej wędki łowi łososie, tylko łososie. Brak koncentracji na jednym gatunku i jednej wąskiej metodzie dotkliwie odczuwam. Zamiast iść w jego ślady, skakałem po gatunkach i metodach od sanowych lipieni po żaglice w Kenii. Braki techniczne sprawiają, ze zostaję w tyle. Jednak wszystko jest kwestią wprawy i doświadczenia. Po kilku dniach odzyskuję utracone punkty.

Ostatni steelhead jakiego łowię jest także najsilniejszym steelheadem jakiego miałem na wędce. Chociaż nie był największy, wielokrotnie wywlekał mi podkład, odjeżdżał tak daleko, że niemal wpadałem w rozpacz, będąc pewien, ze stracę taki okaz (podczas holu byłem pewien, że biję swój rekord). Zdobyczą okazał się samiec 83 cm.

Czas rozstać się z Bulkley river. Czas także na podsumowanie. We dwóch złowiliśmy 35 steelhead'ów oczywiście z wyraźną przewagą Rafała (ryb Jaap'a nie policzyliśmy, zresztą jak się umie, a On umie, to nie sztuka). Ile mieliśmy nieudanych holi? Nie wiemy, kto by to liczył?   Pogoda, wysoka, brudna woda, nie ułatwiła nam zadania. Niemniej wracamy z tarczą a zdobyte doświadczenie wykorzystamy w następnych wyprawach.

Na koniec warto porównać łowienie steelheadów z innymi gatunkami pacyficznych, wędrownych ryb. Dwa lata temu dane było mi łowić alaskańskie łososie (co opisałem w dwóch artykułach publikowanych na łamach WMH). Łososi jest dużo i łowi się ich dużo. Są też znacznie bardziej agresywne i łatwiej sprowokować je do brania (stopień agresji oczywiście zależy od gatunku). Więc jeśli planujecie wyprawę do Ameryki Północnej a waszym celem jest ból ramion od nieustannych holi, jedźcie na łososie. Jeśli jednak kochacie polowanie i tropienie, wybierzcie się na steelhedy. Brania będą znacznie rzadsze ale złowione okazy dadzą większą satysfakcję.

Jeśli na Alaskę można pojechać ad hoc nie dbając o przewodników, wynająć samochód i zasięgając języka w sklepach wędkarskich, przyzwoicie połowić (bez łodzi i przewodnika, niestety w tłoku), tak jest to zupełnie niemożliwe w przypadku steelhedów w Kolumbii Brytyjskiej. Bez odpowiedniej łodzi i kogoś kto nam pokaże gdzie i na co, nie zdziałacie nic.

W przypadku Alaski metoda, na którą łowicie nie ma zbytniego znaczenia. Chociaż na najlepszych rzekach dopuszcza się używanie tylko muchy, jednak można nią łowić spinningiem przy użyciu np. pałeczki tyrolskiej. W Kolumbii, choć spinning jest dozwolony, jego użycie jest niezrozumiałe, przewodnicy zaś podkreślają, że pływają tylko z wędkarzami muchowymi. Podczas pobytu widzieliśmy tylko jednego spinningistę. Był to Indianin i przyjechał po mięso.

Więcej zdjęć z tej wyprawy możecie zobaczyć na stronie: www.rybolownia.pl  w zakładce podróże z wędką – fotorelacje

 

Tekst: Maciej Król

Zdjęcia: Rafał Kamiński, Jaap Kalkman, Maciej Król

Artykuł ukazał się w magazynie Wędkarstwo Moje Hobby