Gdy jedziemy na wycieczkę...

11 luty 2012

Tytułem wstępu

 

Nim pojedziecie na pierwszą z Waszych wypraw, pamiętajcie, że Ci, którzy posmakują podróży z wędką, nigdy nie poprzestają na jednej, zawsze myślą o kolejnych. Dla jednych celem staną się ukochane gatunki, inni zapragną wędkować w ostatnich miejscach nietkniętych cywilizacją. Za każdym razem emocje będą te same, tylko inna przyczyna nałogu, w jaki wpadliśmy.


Gdy podjąłem się napisać ten tekst nie zdawałem sobie sprawy z jak trudną materią przyjdzie mi się zmierzyć. Wprawdzie podczas czterdziestu odbytych wypraw, wędkowałem w dwudziestu krajach świata a wiele ze swych przygód opisałem na łamach wędkarskich magazynów. Czym innym jest jednak zdać relację z odbytej wycieczki a czym innym doradzić, jak takową zorganizować.
Zacznijmy od początku, bo co mamy na myśli, mówiąc wyprawa wędkarska? Dla jednego wymarzonym celem będą rzeki północnej Szwecji dla kogoś innego tajmienie jeszcze ciągle dzikiej Mongolii. Dla jednego, wyprawa do Skandynawii, szczególnie ta pierwsza w życiu, wywoła większe bicie serca niż wypad na Alaskę dla doświadczonego globtrotera.
Abyśmy nigdy nie wracali rozczarowani, traktujmy każdą z nich, jakby miała być wyprawą życia. Od jakości przygotowań w ogromnej mierze będzie zależał jej sukces.

Określmy Priorytety

    Genezą dojrzewania decyzji o zorganizowaniu wyprawy wędkarskiej (poza frustracją, jaką przeżywamy wędkując na naszych wodach) może być chęć złowienia, bądź „wyłowienia” się, ulubionego, upragnionego gatunku ryb. Może też przyciągać nas jakieś magiczne, legendarne miejsce, nad którym chcemy rozwinąć sznur przynajmniej raz w życiu. Tak na marginesie, Chris Santella w książce Fifty Places to Fly Fish Before You Die wymienił aż a może tylko pięćdziesiąt takich destynacji.
    Jeśli ruszamy w podróż, aby łowić określony gatunek, będziemy wybierać zwykle spośród wielu dostępnych krajów, rzek i jezior. Podejmując ostateczną decyzję bierzmy pod uwagę:
Potencjał miejsca. Porównujmy statystyki, szukajmy relacji na międzynarodowych forach internetowych, wypytujmy znajomych i znajomych naszych znajomych. Jednocześnie weryfikujmy kompetencje informatorów. Bo co znaczy, że ktoś, będąc gdzieś, dobrze połowił? Dla wędkarza, który na ryby jeździ raz, dwa razy w roku, złowienie dziesięciu np. miarowych pstrągów może być połowem życia a dla innego setka to mało, jeszcze komuś innemu będzie zależało tylko na pobiciu rekordu.
 Sprawdzajmy, czy ktoś zachwalający dane miejsce nie ma ukrytego interesu. Na forach często wypowiadają się profesjonalni przewodnicy, korzystając w ten sposób z bezpłatnej reklamy. Podobnie bywa z autorami wielu artykułów. Nie znaczy to, że piszą nieprawdę. Po prostu przyciągają naszą uwagę na miejsca, które w rzeczywistości nie muszą być lepsze od innych. Jednak wygenerowanie zainteresowania, zwykle zwiększa popyt. A ten przekłada się na wzrost presji oraz ceny.
Z drugiej strony obcojęzyczne strony www będą dla nas bardzo ważnym źródłem informacji. Wędkarze, którym przyszło żyć w okolicach obfitujących w ryby, chętnie dzielą się swoim doświadczeniem i wiedzą z anonimowymi, przecież dla nich, internautami z całego świata.
Pełnia sezonu w danej destynacji a termin, w którym my możemy oderwać się od codziennych obowiązków. Jeśli gatunek ryby a nie miejsce definiuje naszą wyprawę, to znaczy, że mamy sporą swobodę wyboru. Wystarczy zdecydować się na miejsce, w którym ryby są aktywne w interesującym nas okresie. Np. pstrąg potokowy, występuje na półkuli północnej oraz dzięki czy przez ingerencję człowieka także południowej. Ograniczeniem jest tylko, czy raczej - aż cena.
Cena, na którą, nie zapominajmy, składa się wiele elementów, takich jak koszt biletów, opłaty za przewodnika, licencje, transport na miejscu, łodzie, noclegi, wyżywienie oraz dodatkowe ukryte koszty, które pojawiają się zawsze. Obniżajmy cenę, negocjujmy, mając jednak w pamięci, iż najtańsza oferta nie zawsze na koniec okazuje się tą naprawdę dobrą.

Jeśli pragniemy odwiedzić konkretne miejsce, musimy się dostosować do zwyczajów, okresów ochronnych, występujących na danym terenie ryb. I pod te okresy dopasowujemy termin naszego urlopu. Nadal możemy strać się optymalizować koszty, jednak będziemy poruszali się pomiędzy minimalną a maksymalną stawką ustalonych w danym regionie. Bywa, że przestrzeń między minimalną a maksymalną niewiele się różni.

Osobiście odbywałem wyprawy, dla których napędem był upragniony gatunek, innym zaś razem miejsce, które marzyłem odwiedzić. Każda z podejść ma swoje zalety i wady.
Jeśli decydujecie się pojechać np. na Gaule do Norwegii by łowić łososie to przed podjęciem ostatecznej decyzji zapytajcie sami siebie, czy to musi być koniecznie Gaula i czy koniecznie Norwegia? Jeśli chcecie złowić po prostu łososia, otwierają się dziesiątki jak nie setki innych możliwości.
Podsumowując ten, może nieco przydługi wywód, zwykle lepiej jest, planując wyprawę, najpierw określić gatunek ryby, jaki chcemy złowić a następnie miejsce, do którego chcemy pojechać.

Organizować wszystko samemu czy skorzystać z usług profesjonalnej firmy?

Jeśli sami zdecydujecie się na organizację wyprawy, to w ogromnej większości przypadków będziecie musieli skorzystać z usług lokalnego, wędkarskiego przewodnika. To żaden wstyd a konieczność. Oczywiście towarzystwo takiej osoby wiąże się z niemałymi kosztami, jednak pozwoli zaoszczędzić sporo frustracji, czasu i na koniec także pieniędzy. 
Znaczna część kolegów po kiju karmi się iluzją, że polski wędkarz to najlepszy wędkarz na świecie. Skoro potrafimy złowić rybę w naszych ubogich wodach, to w konfrontacji z autochtonami, na wodzie, gdzie ryb jest pod dostatkiem, poradzimy sobie lepiej od nich. Przecież w mig odnajdziemy najlepsze miejscówki, dobierzemy skuteczne muchy i złoimy im skórę.
Podam kilka przykładów, gdy na pozór wydawało mi się, że przewodnik to raczej zbędna wisienka na torcie, niemniej realia okazały się inne.
Kolumbia Brytyjska, cywilizowany kraj, można tanio wynająć samochód i praktycznie podjechać nad dowolną rzekę w dowolne jej miejsce. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana. Zjazdy do rzek były oddalone od siebie mniej, więcej 20 km. Inne, widoczne na mapie biegły przez tereny indiańskich rezerwatów a tam wstęp był surowo wzbroniony. Brzegi okazały się wyjątkowe trudne do wędrówki wzdłuż nich. W systemie Skeena’y łowi się pływając z miejsca na miejsce aluminiową łodzią i to z silnikiem strumieniowym (płaskodenna łódź i ten typ napędu, pozwalają pływać po płyciznach, najeżonych kamieniami). Przewodnik (dysponujący taką łodzią) podpływał z nami tylko na „bankówki”, często omijał miejsca, które z pozoru wyglądały podobnie, jednak jego zdaniem, nigdy nie dawały ryb. Nie traciliśmy też czasu na dobranie sink-tip’ów. Normalnie badalibyśmy głębokość rwąc muchy. Jednak informacja przewodnika, która z linek będzie najodpowiedniejsza w danym miejscu przy aktualnym stanie i uciągu wody pozwalała od razu skutecznie wędkować.
Dobór dobrego przewodnika wcale nie jest rzeczą prostą. Warto skorzystać z rekomendacji znajomych, poszukać w sieci informacji. Bardzo często takie osoby pracują dla większych firm, czy też lodge’y, które dodatkowo oferują akomodacje i wyżywienie. Skorzystanie z oferty lodge’y jest zwykle rozwiązaniem najdroższym, choć w wielu aspektach atrakcyjnym.
Większość tego typu usług należy rezerwować, (co łączy się z obowiązkową przedpłatą) przynajmniej z rocznym wyprzedzeniem. To nie żart. Najlepsi mają zamknięte swoje kalendarze na dwa lata do przodu.
To także informacja jak wcześnie powinniście zacząć planować swoją wyprawę. Na etapie dokonywania rezerwacji decyzje powinny być podjęte a skład ekipy ustalony.
Oczywiście, czasem udaje się wynająć kogoś nawet na miesiąc przed wyjazdem. Niemniej może to świadczyć, o marnym doświadczeniu przewodnika, ewentualnie o rybostanie miejsca, w które się wybieramy.
Na wodzie nie zapominajmy, że przewodnik jest po to abyśmy to my łowili ryby a nie abyśmy łowili je razem! Profesjonalista nawet nie zapyta o pozwolenie. Jego rola powinna się ograniczać do pomocy w zakupie licencji, zapewnieniu transportu, doradztwa w doborze zestawu, skutecznego prowadzenia muchy czy korygowaniu naszych niedociągnięć technicznych, pokazaniu miejsc oraz pomocy przy podbieraniu. Czasem odpowiada za zapewnienie prowiantu.
Jeśli będziemy wspaniałomyślni i poprosimy by łowił wraz z nami, obudzimy w nim wędkarskie zwierzę. Wszak nie przez przypadek wybrał sobie taki zawód. Złowi Wasze ryby a Wy jeszcze za to zapłacicie. Oferty, które z góry zakładają, że przewodnik wędkuje wraz z wami są obecnie rzadkością. Powinny być też przez Was od razu odrzucane.
Kiedyś, szukając oszczędności zdecydowałem się na polskojęzycznego przewodnika, (co wydawało mi się dodatkowym atutem) w dzikich ostępach Ameryki Północnej. Człowiek ten był bardziej pilotem wycieczek, niemniej kochał wędkować, znał podobno bardzo dobrze okoliczne łowiska i w związku z tym czasem organizował dla wędkarzy z polski wycieczki na ryby. By doszło do wyprawy musiało w niej uczestniczyć dziewięć osób. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieliśmy, że taka liczba wędkarzy nad rzeką w jednym miejscu to już spory tłok i niepotrzebne frustracje. Postanowiliśmy pojechać w sześciu, płacąc jak za dziewięciu.
Na marginesie, sześciu to moim zdaniem optymalna liczebność grupy. Przy większej ilości wędkarzy robi się bardzo tłoczno nad wodą i zaczynają się wyścigi do miejscówek. Nie po to płacimy duże pieniądze, aby czuć się jak podczas otwarcia tzn. pierwszego stycznia.
Wracając jednak do meritum, po wpłaceniu zaliczki (jak za dziewięć osób) dostałem informacje, że nasz przewodnik znalazł jeszcze dwóch chętnych, którzy do nas dołączą. Po burzliwych dyskusjach udało się go odwieść od tego pomysłu. Niemniej, jakie było nasze zdziwienie, gdy już na miejscu do wyprawy dokooptował jego syn. Podobno uzyskał w szkole bardzo dobre oceny i tata postanowił za nasze pieniądze go wynagrodzić.
Podczas wyprawy okazało się, że obaj z synkiem są miernymi wędkarzami a my musieliśmy płacić i tak profesjonalistom, aby wrócić z tarczą.
Teraz jak ognia unikam ofert, z pozoru tańszych, jednak niezapewniających profesjonalnego przewodnictwa nad wodą.
Przewodnik powinien mieć jakiś adres (poza internetowym), najlepiej założoną firmę i renomę. Słyszałem o polskiej ekipie, która za nie małe pieniądze dotarła na inny kontynent. Mieli korzystać z pomocy miejscowego specjalisty, z którym umówili się za pomocą Internetu nad konkretną rzeką. Należy dodać, ze nie był to zbyt gęsto zaludniony teren. Mimo całodziennego oczekiwania nie pojawił się w umówionym miejscu. Trzeba było szybko zmienić plany, ponieść dodatkowe koszty, aby ratować wycieczkę. Ta historia to nie żart, wydarzyła się naprawdę.
Innym przykładem mogą być zmiany stawek np. za używanie łodzi. Sam przeżyłem podobną, niemiłą przygodę z Inuitami i słyszałem o wielu podobnych. Gdy ekipa dociera w odludne miejsce, może się okazać, że za dalszy transport, ewentualnie powrót, trzeba zapłacić 10 razy więcej. Nie ma się wtedy zbyt wielu argumentów do negocjacji poza tym bardzo słabym:, ale przecież umawialiśmy się inaczej…
Zamykając ten wątek należy wspomnieć o „domorosłych przewodnikach”. Bywa, że poznany znajomy znajomego, który był i łowił gdzieś tam, proponuje pomoc w zorganizowaniu wyprawy a przy okazji czynne w niej uczestnictwo. W większości przypadków taka osoba kieruje się chęcią dzielenia się doświadczeniem i po prostu czystym ludzkim altruizmem.  Warto jednak wiedzieć, że sporo firm organizujących wędkarstwo, gdzieś hen, na świecie, chętnym, którzy zbiorą grupę, proponuje rabat, nawet bezpłatny pobyt.
Oczywiście nic nie ma za darmo i ten koszt de facto poniesiecie Wy. Jeśli dany osoba informuje nas o profitach, jakie odniesie pomagając nam w organizacji, wtedy sprawa jest czysta. Wchodzimy w to albo nie. Czasem jednak wszystko odbywa się w tajemnicy. Jeśli mamy jakieś podejrzenia zapytajmy bezpośrednio firmę, czy można liczyć na rabat za zorganizowanie grupy. Wtedy możemy tak wynegocjowaną obniżkę rozłożyć na Wszystkich uczestników.

Z kim jechać?
 

Aby kogoś dobrze poznać trzeba zjeść z nim przysłowiową beczkę soli. Organizując wyprawę wędkarską nie zawsze jest na to czas. Najlepiej, gdy w skład grupy wchodzą dobrzy znajomi, znamy swoje wady, przyjaźnimy się, więc przynajmniej do pewnego stopnia je akceptujemy.
Częściej jednak bywa, że wyprawa z różnych powodów nie będzie się składała z bliskich znajomych. Nim zdecydujemy się ruszyć z kimś obcym w daleki świat, wcześniej pojedźmy na próbę na przedłużony weekend np. nad San. Te kilka dni powinno pozwolić każdemu z uczestników poznać charakter przyszłych towarzyszy. Przynajmniej takie elementy, (które możemy akceptować bądź nie) jak chęć do rywalizacji, nadmiernego gadulstwa, humanitarnego obchodzenia się ze złowionego rybami czy zachowania po spożyciu alkoholu. Niektórzy jak wiemy są po nim nad wyraz agresywni. Po co mamy z tego powodu mieć problemy w przyszłości?
O unikaniu nadmiernej liczebności grupy już pisałem. Jednak idealnie jest, aby wszyscy uczestnicy łowili na muchę. Chyba, że nie przeszkadza nam sytuacja, w której nim rozbujamy sznur, w upatrzone przez nas miejsce, pięć razy, ze sporym pluskiem wpadnie wahadłówka. Na wielu wyprawach wprowadzaliśmy absolutny zakaz zabierania spinningu. W sytuacjach, gdy nie doszłoby do wypadu z powodu zbyt małej liczebności muszkarzy, warto się umówić np., że spinningiści na przemian z muszkarzami będą chodzić w górę bądź w dół rzeki. Takie ustalenia poczynione jeszcze przed wyjazdem i konsekwentnie egzekwowane zaoszczędzą sporo „kwasów” nad wodą.
 

Jak będzie wyglądać nasza wyprawa?

Wyprawy możemy poklasyfikować na stacjonarne i mobilne. W pierwszym przypadku wynajmujemy domek, który staje się naszą bazą wypadową przez tydzień, czasem dłużej. Na pierwszy dzień, ewentualnie dwa bierzemy przewodnika. Wzdłuż rzeki ewentualnie rzek poruszamy się samochodem lub na własnych nogach. Łowimy i w zasadzie to wszystko.
    Możemy także zorganizować transport (wodny, powietrzny, konny, czy też samochodowo gąsiennicowy) na z góry upatrzone pozycje i rozbić obóz.
Aby żyło się znośnie należy, poza osobistym ekwipunkiem i tu mam na myśli własny namiot (na dzielenie go ze współtowarzyszami chyba jesteśmy za starzy) zadbać o ten ogólny, obozowy.
Jak powinno wyglądać wyposażenie obozu można by napisać oddzielny artykuł. Jeśli za organizację odpowiada autochton, należy poprosić o listę tego, co zostanie na biwak zabrane i zweryfikować ją na podstawie własnego doświadczenia. Na pewno nie może zabraknąć większego namiotu, pod którym, zwłaszcza jesienią, będziemy spędzać razem długie, często deszczowe wieczory.
    Wiele tzw. camp’ów prowadzą stacjonarnie specjalistyczne i nie tanie firmy. Jeśli się na nie zdecydujemy, to przynajmniej teoretycznie nie powinniśmy się o nic martwić.
    Innym popularnym rozwiązaniem jest spływ pontonowy. Jesteśmy transportowani przez organizatora w górę rzeki, by przez kolejne dni (zwykle tydzień) nią spływać. Obławiamy wizualnie obiecujące miejscówki i płyniemy dalej, na wyznaczone miejsce obozu. Osobiście uważam, że taka forma poznawania rzeki jest lepsza bardziej dla globtroterów niż wędkarzy. Przyjmując to rozwiązanie, nie możemy wrócić na wcześniej poznane i co ważne, czasem obfitujące w ryby, dołki, przykosy, itp. Sporo czasu tracimy na sam spływ, szczególnie pokonywanie wodnych przeszkód, oraz codzienne rozbijanie obozu, rozpakowywanie się i poranne pakowanie. Koszmar. Niemniej znam kilku miłośników takiej formy podróżowania z wędką i wiem, że nie zamieniliby jej na żaden inny. Element niespodzianki, przygody, jaki towarzyszy przy tego rodzaju wyprawach ich zdaniem przewyższa opisane wyżej niedogodności.
    Dla mnie idealnym rozwiązaniem jest stała baza, z której łodzią motorową pływamy od bankówki na bankówkę. Dziewięćdziesiąt pięć procent naszego czasu możemy wykorzystać wtedy na wędkowanie i tylko wędkowanie. Możemy do woli powracać na ulubione miejsca, łowić, łowić i jeszcze raz łowić.
    Jaką formę obierze wasza wyprawa, zależeć będzie od osobistych oczekiwań oraz budżetu, jaki jesteście gotowi na nią przeznaczyć?

 

Prowiant

Mimo, że jedziemy na wycieczkę nie po to, by się objadać, niemniej przez dłuższy czas podłe żarcie albo jego niedobór mogą popsuć humory najbardziej odpornym.
Jeśli jedziemy na odludzie, negocjujmy z organizatorem czy przewodnikiem nasze menu. Poprośmy o listę zakupów. Zapewniam, że nie będziecie żałować tego kroku. Różnice kulturowe sprawiają, że lista zakupów zawsze znacznie różni się takiej, którą tworzylibyśmy sami. Niestety na niekorzyść. Czasem nawet smaczne rzeczy nudzą się, gdy jemy je monotonnie. W moim przypadku naleśniki z syropem klonowym po kilu dniach stały się koszmarem. Jednak czasem zdarzają się gorsze rzeczy, grożące wręcz solidnym zatruciem pokarmowym (np. podczas wyprawy do Nepalu, niemal nie zszedłem z tego powodu). Zdarzało mi się, że pod koniec wyprawy brakowało prowiantu. Dlatego zawsze to, co jest zabierane przez naszego organizatora / przewodnika należy podzielić przez osobo dni i bezwzględnie, przed ruszeniem w interior, domagać się uzupełnienia zapasów, oczywiście, gdy rachunek się nie zgadza. Najlepiej nadzorować osobiście same zakupy. Warto także zaopatrzyć się w dziesięć (na osobę) chińskich zupek. Mimo, że to chemia,
konserwanty, itp. to nie wiele ważą, łatwo je przygotować, są energetyczne. Mogą poprawić nam humor, gdy serwowane menu nie podchodzi.

 

Bilety i bagaż

Jeśli lecimy samolotem, na kilka miesięcy wcześniej musimy pomyśleć o biletach lotniczych. Internetowe wyszukiwarki wbrew pozorom nie zawsze są najtańszą opcją. Warto podzwonić do różnych agencji zajmujących się sprzedażą biletów, które nie koniecznie silnie akcentują swoją działalność w Internecie. Dotyczy to zwłaszcza egzotycznych, mniej popularnych kierunków.
 Tak rozplanujcie loty, aby w miejscu każdej przesiadki mieć na nią odpowiedni czas. Moim zdaniem 3-4 godziny między lotami to odpowiednie zabezpieczenie. Chodzi także o to, aby w przypadku opóźnienia startu, zdążyć na kolejny lot, ewentualnie dać czas odpowiednim służbom na przekazanie bagażu. Warto także po wylądowaniu u celu nie ruszać od razu w interior a zostać w danej miejscowości, co najmniej 24 godziny. To czas na ostatnie sprawunki, ale także czas na dotarcie zaginionego bagażu. Lepiej chuchać na zimne niż kupować od nowa cały ekwipunek. O ile w ogóle będzie istnieć taka możliwość.
Limity bagażowe są dla wędkarza zawsze niewystarczające. Czasem to tylko 20 kg, w przypadku lotów transatlantyckich, bywa, że 40kg., dlatego musimy ograniczać ciężar zabieranych rzeczy do minimum. Pierwszym elementem, który dokłada niepotrzebnie wagi jest torba. Często pusta waży 5-7 kg. Najbardziej śmieszą mnie te profesjonalne, wędkarskie projektowane dla muszkarzy podróżników. One wiodą prym w nabijaniu niepotrzebnych kilogramów. Odpowiednia dla nas torba nie może przekraczać dwóch kilogramów, powinna być wykonana z wytrzymałego, wodoodpornego materiału.
Przed nadaniem bagażu, warto owinąć ją specjalną folią (usługa dostępna na większości lotnisk). Czasem powstrzymuje to pracowników obsługi przed wbiciem śrubokrętu w suwak i wyciągnięciu kilku przedmiotów. (Owijając torbę, dostajemy przy okazji całkiem sensowne ubezpieczenie bagażu, jakiego nie chcą oferować ani linie lotnicze ani firmy ubezpieczeniowe)
Delikatnym elementem naszego wyposażenia są wędki. Można nadać je w oddzielnej tubie jednak to czasem generuje dodatkowe koszty. Przy okazji dodam, iż jeśli decydujemy się na zakup tuby na wędki, to powinna być także możliwie lekka, posiadać kółka pozwalające na jej ciągniecie (to wbrew pozorom bardzo ważne). Musi być na tyle obszerna by zmieścić również wędki kolegów, ewentualnie część naszego bagażu.
Niektóre linie lotnicze oferują możliwość zabrania na pokład samolotu tzw. bagażu sportowego. Gdy zwykle czytamy, czym jest takowy bagaż, dowiadujemy się, że chodzi o narty, czy sprzęt do nurkowania. Jednak, jeśli zagłębimy się głębiej w przepisy (czasem trzeba zadzwonić) okazuje się, że podobnym zniżkom podlega ekwipunek wędkarski.
Jednak nie wszystkie linie i nie na wszystkich tarasach prowadza taką pro wędkarską politykę. Wtedy większa tuba, mieszcząca także kije przyjaciół pozwala rozbić koszty nadbagażu. By do nich nigdy nie dopuścić, od dziś, nie kupujcie wędek dłuższych niż dziewięć stóp (ta rada nie dotyczy wędzisk dwuręcznych). Muszą to być bezwzględnie czteroskłady. Droższy koszt takiego kija, zamortyzuje się nam w przypadku pierwszego uniknięcia dopłaty za nadbagaż, (która czasem wynosi tyle, co bilet). Wędki, jakie od dziś będziecie
nabywać muszą być zapakowane w tuby z bardzo lekkiego, jednak wytrzymałego materiału. Żadnych rur z PCV obklejonych kordurą.

Niezbędne papierki

 

Udając się na wyprawę nie wolno zapomnieć o opłaceniu ubezpieczenia. My decydujemy, na jaką ma opiewać kwotę. Osobiście wole chuchać na zimne i staram się solidnie zabezpieczyć. Zwróćcie uwagę, że podczas wypełniana wniosku, agent pyta czy będziemy uprawiać sporty ekstremalne. Zwykle odpowiadamy, że będziemy wędkować, wtedy proponuje nam się standardowy pakiet. Odpowiedzmy jednak na to pytanie inaczej, wyjaśnijmy, że podczas wyjazdu przez dziesięć godzin dziennie będziemy brodzić w bystrej rzece po pas, najeżonej skałami, szczelinami i śliskimi kamieniami. Śmiem przypuszczać, ze w przypadku nieszczęścia, nasze standardowe ubezpieczenie nie będzie działać. Nie zapominajmy, że zwykły śmiertelnik kojarzy wędkarstwo ze stołeczkiem, spławikiem i ewentualnie piwkiem z boku. Jednak my uprawiamy sport ekstremalny.
W przypadku wypadu w tropiki niezbędna jest żółta książeczka szczepień, o którą mogą poprosić nas na granicy.
Tak naprawdę, mimo że zaproponują nam pakiet wielu szczepionek, bezwzględnie obowiązkowa jest żółta febra. Tego szczepienia nie można dokonać w najbliższej przychodni lekarskiej a w wyznaczonej do tego placówce epidemiologicznej. Musi też być wykonane, co najmniej dwa tygodnie przed podróżą. Jeśli chcemy solidnie się zabezpieczyć i przyjąć wszystkie proponowane szczepionki powinniśmy zająć się tym pół roku przed wyjazdem.
Inną niebezpieczną chorobą, z jaka możemy zetknąć się w tropikach jest malaria. Nie istnieje na nią szczepionka. Należy przyjmować podczas pobytu i przez siedem dni po powrocie (nie tani) lek malarone. Ma on jednak pewne uboczne, poza ceną, skutki. Może wywoływać koszmary senne. Nic przyjemnego. Z drugiej strony alternatywą jest nie zażywanie go i ponoszenie realnego ryzyka złapania malarii.


W tropikach zawsze będziemy dla miejscowej ludności uchodzić za bardzo bogatych ludzi. Nie pisze tego, abyśmy czuli się zagrożeni, jednak warto takiego faktu być świadomym. Miejscowi będą chcieli wyręczać nas w wielu czynnościach, za które będą oczekiwali bakszyszu. Warto przygotować zawczasu konkretna ilość drobnych by nie musieć płacić grubszymi nominałami. Osobiście zabieram ze sobą 50 dolarów w banknotach o nominale jeden. Niemniej ten sposób przestał działać w Afryce. Tam przyjeżdża niewielu Amerykanów za to wielu zachodnich Europejczyków. Pięć euro to banknot o najniższym nominale a monety nie budzą pożądania. Bakszysz w Afryce stał się bardzo drogi.

Mam nadzieje, ze moje rady pomogą Wam uniknąć wielu rozczarowań, które mnie spotkały.

Wolny czas jest zbyt cenny by trwonić go na byle, jakich łowiskach

 

Maciej Król

Artykuł ukazał się w magazynie Sztuka łowienia